niedziela, 3 lipca 2011

~ 27



Biblia beatników; pędzący świat, Ameryka rozlewająca się za oknami cadillaców, żony Deana Moriarty'ego, Burroughs jako Byk Lee, Ginsberg jako Carlo Marx, jazz, bop, czasami jakieś prace, czasami dziewczyny, autostop, autobusy, pociągi, no i rytm; zawsze dalej, zawsze bardziej, zawsze - w drodze.
Jeśli miałabym wybrać sobie jakieś życie, to wybrałabym Kerouaca; niby twierdził, że wlecze się tylko za wszystkimi, ale tak naprawdę - ciągle leciał z wirem, nie oglądając się za siebie, od czasu do czasu siadając tylko z pulsującą głową i wywalając wszystko na papier, żeby zrobić miejsce na następne miasta, następnych ludzi, siedzących na poboczu autostrad, następne historie, którymi - kto by pomyślał, pewnie nie Jack - będą potem żyły następne pokolenia; następne knajpy, każdą podobną do siebie, ale nie do końca.
Gdybym nie była takim tchórzem - wsadziłabym teraz ostatnią kasę w kieszeń, złapała pociąg i raz na zawsze przekreśliła stagnację, to wegetowanie przy parapecie, niby przerywane jakimiś wypadami, jakimiś znajomymi, ale tak serio - nie tętniące niczym. Jeszcze jestem, ale skóra już mi się odczepia, przestaję kontrolować maszynerię własnego ciała, dajcie mi pięć, maks sześć lat, to zobaczymy się w Azji, może w San Francisco, może na Lazurowym Wybrzeżu, paląc niedobre papierosy i mając zakodowane rysopisy tysięcy ludzi o pourywanych od pędu włosach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz